FightBox on Facebook
English (United Kingdom)Polish (Poland)Czech (Čeština)

Luty 2015: Przemyślenia na temat wrestlingowego żargonu i bookingu z punktu widzenia zaangażowanego widza

Po obejrzeniu zarówno tegorocznej gali Royal Rumble, jak i tej z 2014 roku, pewne sprawy stały się dla mnie bardziej jasne. Mam tu na myśli głównie fakt, że niektóre określenia używane przez wrestlerów i dobrze zorientowanych fanów (np. „smart mark”) straciły rację bytu, jak również to, że promotorzy muszą się głęboko zastanowić nad sposobem bookingu walk w „erze realizmu”.

 

Po wpisaniu hasła „pro wrestling” w wyszukiwarce Google szybko trafimy na artykuł w Wikipedii poświęcony tej dyscyplinie sportowej, w którym przeczytamy, że wyniki walk są ustalane z góry w celu podniesienia ich wartości rozrywkowej.

 

Nawet ktoś, kto nigdy nie oglądał wrestlingu i nie ma o nim pojęcia, szybko dowie się z Internetu, że to wszystko ściema. Jednak od początków tej dyscypliny do lat 90. duże znaczenie odgrywał tzw. „kayfabe”, czyli utrzymywanie, że wszystko dzieje się naprawdę. John Stossel przekonał się wręcz o tym na własnej skórze…

 

https://www.youtube.com/watch?v=zrX9Ca7LSyQ

 

Przez lata myślano, że jeśli prawda wyjdzie na jaw (i ludzie dowiedzą się, że walki wrestlerów mają z góry ustalony wynik), cały interes na tym straci. Dlatego też wszyscy trzymali język za zębami i nikt nie zdradzał zakulisowych tajemnic. Ci z fanów, którzy wiedzieli, że to wszystko spektakl, a nie prawdziwe zawody, byli określani mianem „smart mark” jako osoby z dostępem do poufnych informacji.

 

Są tacy, dla których cały „kayfabe” zakończył się w lutym 1989 roku, gdy Vince McMahon zeznał przed sądem, że wrestling to przede wszystkim rozrywka, a nie zawody sportowe. Pamiętam jednak, jak jeszcze na początku tego tysiąclecia, gdy zaczynałem karierę we wrestlingu, wielu promotorów nakłaniało mnie do wmawiania fanom, że to wszystko dzieje się naprawdę.

 

Wystarczy jednak przyjrzeć się reakcjom fanów podczas dwóch ostatnich turniejów Royal Rumble i zerknąć na Wikipedię, by stało się oczywiste, że „kayfabe” już od lat nie funkcjonuje. Fani reagowali na pomysłowe, dynamiczne zwroty akcji, a nie na zaplanowaną z góry historyjkę. Byli wściekli, że na zwycięzcę Royal Rumble został wybrany Roman Reigns, a nie ich faworyt – Daniel Bryan. Nie przestawali buczeć przez resztę gali, a wydarzenia, jakie rozgrywały się przed ich oczami, tylko ich jeszcze bardziej rozsierdzały.

 

Dlatego moim zdaniem określenie „smart mark” nie powinno już być używane w stosunku do fanów wrestlingu. To, że wynik walki jest z góry ustalony, przestało być tajemnicą, więc nie ma sensu mówić o smart markach. Wiedza ta jest teraz dostępna dla każdego za jednym kliknięciem myszki. Co to jednak oznacza dla promotorów i kreatywnych scenarzystów zajmujących się bookingiem walk?

 

Myślę, że świat wrestlingu stanął na rozdrożu. Wielu fanów nie interesuje już wyłącznie to, co się dzieje w ringu. Może to dlatego, że odkąd skończyły się poniedziałkowe wojny z konkurencją znane jako „Monday Night Wars”, federacja WWE wykazuje się niefrasobliwością, a może to dlatego, że wszystkie zakulisowe tajemnice wrestlingu wyszły już na jaw… Sam nie wiem, ale coś z pewnością musi się zmienić. Wrestling musi ewoluować.

 

Wielu fanów zdaje się bardziej interesować prywatnym życiem zawodników niż ich występami na galach. Zamiast usiąść wygodnie i oglądać widowisko takie, jakim ono jest, wolą zajmować się krytykowaniem pomysłów na zwroty akcji. Denerwują się, gdy ich ulubieniec nie dostaje „pusha”, a promowani są inni zawodnicy. To, co mnie naprawdę zaskoczyło, to ta cała akcja z hashtagiem #CancelWWENetwork, którą zapoczątkowali fani narzekający na niezadowalający poziom kreatywności ze strony federacji. Oni faktycznie grozili rezygnacją z abonamentu WWE Network, ponieważ oferowany produkt zawiódł ich oczekiwania. Dla mnie to jakaś bzdura. Ludzie naprawdę powinni trochę wyluzować. Równie sensowne byłoby wstanie z fotela na pokazie „Władcy pierścieni”, buczenie i rzucanie popcornem w ekran, dlatego że Tolkien powierzył pierścień Frodo Bagginsowi, a nie naszemu ulubionemu Samwise’owi Gamgee, który nigdy nie dostał „pusha” i miał zbyt małą rolę. Prawda, że to absurdalne?

 

Oczywiście wrestling i kino to dwa różne światy, ale można sobie pozwolić na takie porównanie. Udział żywej widowni w pokazach wrestlingu jest bardzo ważny i fani z pewnością mają prawo – a nawet powinni być zachęcani – do krzyczenia, dopingowania i wygłaszania tego, na co mają ochotę. Myślę jednak, że całej tej sytuacji można byłoby uniknąć, gdyby WWE podeszło do sprawy inaczej już lata temu.

 

Moim zdaniem federacja WWE sama się w to wkopała. Ciągle przypomina fanom oglądającym „Raw”, „Smackdown” i płatne gale pay-per-view, że to wszystko „tylko rozrywka”, że to nie jest naprawdę, i że wszystko, co widzowie oglądają, jest ukartowane. To psuje fanom rozrywkę i wręcz uniemożliwia im uwierzenie w prezentowane historie. Po pokazie można sobie dyskutować o tym do woli, ale nie powinno się przypominać fanom o sztuczności tego wszystkiego W TRAKCIE GALI. Co by było, gdyby podczas sceny z „Indiany Jonesa”, w której Harrison Ford ucieka przed wielkim głazem, aktor nagle zatrzymał się i powiedział do kamery: „bez obaw, nic mi nie będzie, to tylko film”? Efekt byłby taki, że gdyby Indiana Jones znów znalazł się w tarapatach, nie przejmowalibyśmy się tym już tak bardzo. Niektórzy by mogli nawet pomyśleć: „hmm… a może lepiej, by w następnej scenie Indianę Jonesa goniła sfora psów? Beznadziejna ta kontynuacja! Reżyser sam nie wie, co robi. Mój scenariusz byłby lepszy!”.

 

Gdy oglądasz film, masz z tyłu głowy świadomość, że to tylko film, i że nie jest prawdziwy, ale dajesz się wciągnąć w opowiadaną historię. Odrywasz się na chwilę od rzeczywistości, aby zanurzyć się w inny świat. Wtedy zaczynasz podchodzić do fabuły emocjonalnie, martwisz się o losy bohaterów i nim się obejrzysz, łzy napływają Ci do oczu, gdy Jack tonie w „Titanicu” (uwaga spoiler!).

 

WWE nieustannie przypomina (w trakcie programów z serii „Raw”), że najważniejszym zadaniem wrestlerów jest zabawianie fanów. A zaraz potem wmawia nam, że dwaj zapaśnicy stoczą tego wieczoru zaciętą walkę. Gdzie tu sens? Gdzie miejsce na uwierzenie w mistyfikację? Wyobraź sobie, że jesteśmy w kinie, Titanic zaczyna iść na dno, a ja Ci wtedy mówię na ucho, że Jack to tak naprawdę nie jest Jack, tylko postać odgrywana przez Leonardo DiCaprio. Nadal wzruszyłaby Cię scena jego utonięcia? Prawdopodobnie nie.

 

Wrestling jest jak film. Wiemy, że to nie dzieje się naprawdę, ale dajemy się oszukać, bo CHCEMY się rozerwać. Właśnie po to przecież ogląda się filmy. Jeszcze nikt mi nie powiedział: „nie idę na ten film, bo to nieprawda! Oglądam wyłącznie filmy dokumentalne, bo one są oparte na faktach”. Myślę, że fani wrestlingu nadal chcą wierzyć, chcą przeżywać tę swoistą podróż. Poza ringiem i poza anteną można sobie śmiało dyskutować o scenariuszach we wrestlingu, ale podczas gal nie powinno być żadnych aluzji na ten temat, żeby nie psuć widzom zabawy. Tymczasem nie dość, że federacja World Wrestling Entertainment psuje tę zabawę już samą swoją nazwą, w której pojawia się słowo „entertainment”, czyli rozrywka, to jeszcze przypomina o tym wszystkim w trakcie swoich programów. W skrócie: realizm zostawmy za kulisami, a w trakcie walk niech rządzi „kayfabe”.

 

- Daniel Austin (Don Roid)

daniel.austin@spiintl.com

www.facebook.com/realdonroid

www.twitter.com/donroidDDW

www.fightbox.com/en/blog (blog)

www.fightbox.com/en/podcast (podcast)

  • Dodaj na:
    Facebook Google Bookmarks